piątek, 8 listopada 2019

Nigdy nie wiesz co przyniesie Ci Jutro


Spotykam dawno nie widzianą Przyjaciółkę. Godziny mijają na wspomnieniach, opowiadamy sobie wzajemnie o naszych losach. Nagle słyszę - "pamiętasz Alinę, dzwoniła do mnie kilka dni temu. Nawet nie wiesz co ją spotkało.Potrzebuje pomocy. Ewa może Ty na swoim blogu poprosisz dla Niej o pomoc?".W pierwszej chwili nie kojarzę owej Aliny..ale po kilku słowach mojej Przyjaciółki wracają do mnie wspomnienia..przykre wspomnienia, okraszone łzami.
To były moje początki pracy. Trzeci może czwarty rok pracy z ludźmi starszymi w Niemczech. To był trudny podopieczny...agresywna demencja. Niewiele jeszcze umiałam, nie rozumiałam tej choroby. Jak postępować, jak sobie radzić. Byłam tam jako pierwsza....Załatwiłam tam wolne , telewizor, rozmowy do Polski...dla mojej zmienniczki ale także i dla siebie..bo zamierzałam tam wrócić. Dobra rodzinna, która służyła nam pomocą zawsze, rozumiejąca naszą trudną sytuację, tęsknotę za domem.Jako zmienniczka przyjechała właśnie Alina. Kobieta starsza ode mnie, dla mnie trochę za głośna...taki typ herod-baby jak mawiamy potocznie. Na swój sposób polubiłam Ją.
Mój powrót miał nastąpić na 3 dni przed Wigilią. czas dla wielu Polaków okresem spotkań z rodzinami przy wspólnym stole, czas radości, czasami nostalgii za tymi co odeszli. W taki czas ja pojechałam do pracy. Alina przekazała mi pracę, pokazała załadowaną po brzegi lodówkę. Pamiętam jak powiedziałam...Alina strasznie dużo nakupowałaś, chyba przez rok będę miała co jeść. Nie wiedziałam tylko wtedy, że to nie dla mnie były zakupy..bo kolejnego dnia, dy już Alina busem wracała do domu, ja otwierając lodówkę zobaczyłam tylko światło i przeciąg. Nie było nic. Pustka.
Za 3 dni wigilia a ja nie mam nic. Gdy przyjechał syn....nic nie powiedziałam...Poprosiłam tylko aby kupił mi trochę mielonego.../myślałam to tanie mięso, na dodatek może z niego coś potworzyć poza kotletami mielonymi/. Na wigilię podałam kotlety mówiąc, że to tradycja polska, wigilijna. Do tego zrobiłam pierożki z tym mięsem. Jakiś bulion ze słoiczka. Syn chyba się domyślił, że coś kręcę bo po mojej Wigilii zabrał nas do siebie. Miałam choinkę, piękne prezenty dla mnie....Kilka miesięcy potem powiedział....że wiedział, że Alina zostawiła mnie bez jedzenia, zajrzał do naszej lodówki i wiedział.
A Alina?....Zadzwoniłam do niej przed Wigilią i zapytałam "jak mogłas, jak możesz zasiąść do swojego syto zastawionego stołu wigilijnego mając świadomość, że ja na swoim stole nie mam nic?
W odpowiedzi usłyszałam że jest spełnioną Żoną i Matką, że nic jej nie brakuje a mnie wara od jej sumienia. A ja wieczorami siadałam w swoim pokoju i płakałam...że los taki spłatał mi figiel...dopiero straciłam co Mamę, jestem sama, w obcym kraju..za chwilę Wigilia a ja nie mam nic.

Minęły lata od tamtych zdarzeń...teraz rozmawiając z Przyjaciołką dowiaduję się o dalszych losach Aliny. Wtedy, gdy wróciła do domu miała wspaniała Wigilię...bardzo kochany Mąż, wspaniała Córka, dostatek w domu. Wtedy nie wiedziała, że jest to Jej ostatnia tak radosna Wigilia bo kolejną spędzała już samotnie. Mąż zmarł i dziwnym trafem przepisał dom na córkę. A córka w momencie dostania domu nagle przestała być wspaniała. Przeniosła Mamusię do jednego pokoiku...odwiedza Ją raz na dwa tygodnie. Mieszkają pod jednym dachem a jednak ona nie widuje córki. Jest na jej łasce bo Pan Mąż w testamencie zapisując córce dom,  nie zaznaczył nawet, że Alina ma prawo do dożywotniego w nim zamieszkania. Na dodatek zaraz po wspaniałej, obfitej Wigilii dopadła Ją choroba.Nowotwór....walczy z chorobą do dziś. Ma problem z chodzeniem, bolą kolana, nogi....żyje skromnie. Marzy Jej się pojechać do pracy do Niemiec ale na lekką sztelę....gdzie zakupy robi rodzina bo sama nie da rady, aby nie było żadnych schodów bo nie wejdzie, aby nie dźwigać bo nie ma siły. może być mała pensja byle lekka praca. Chce jechać na święta....bo perspektywa samotnej Wigilii, bez nikogo wpędza ją w depresję.
Nagle słyszę słowa Przyjaciółki ...Ewa, trzeba Jej pomóc, Ona tak zawsze dobrze mówi o Tobie, że byłaś najlepszą Jej zmienniczką. Że nie wychodziłaś przed szereg, robiłaś tylko to za co Ci płacili, konkretna, stanowcza. Ewa, Ona Cię tak dobrze wspomina...
-ale ja Jej nie..- odpalam krótko. Już dawno jej wybaczyłam ale...nie zapomniałam. Nie bierz mnie pod włos, nie słodź mi....nie chcę o Niej słyszeć.
Przy pożegnaniu z Przyjaciółką ponownie ponawia prośbę, aby spróbować Alinie pomoc. "Wiem, Ewa, że mimo wszystko postarasz się pomóc, napisz o tym, może gdzieś dla chorej Aliny znajdzie się lekka praca".
Los bywa bardzo przewrotny, bardzo nieprzewidywalny. Nasze Jutro zawsze jest niespodzianką. Bywa radością, bywa smutkiem ale i bywa rozpaczą. Bywa że nasze Jutro z którym wiążemy plany, marzenia nagle powala nas na kolana. Czy płaci nam pięknym za nadobne ? Czy wymierza nam sprawiedliwość?
Bardzo często się zdarza, że jadąc do pracy zapominacie o drugim człowieku. W komentarzach moich postów pragniecie wyrażać empatię, ale lubicie to robić w przestrzeni, bo nie ma wtedy potrzeby czegokolwiek ofiarowania...miłości, wsparcia, troski Ot po prostu zamykacie laptop...kończy się czytanie, kończy się empatia. Aż do czasu gdy nadejdzie nasze JUTRO.

ps. prośba o pomoc dla Aliny /lekka sztela/ jak najbardziej jest aktualna.
/EE/

środa, 5 czerwca 2019

Stara starość



Nie masz apetytu....tak przynajmniej mówisz...wiec nie jesz. Jeden dzień, drugi, trzeci...
Wstajesz, ubierasz się i kładziesz się na kanapie. Leżysz godzinę, dwie, trzy....do nocy. Wstajesz, rozbierasz się i kładziesz się spać.
Jeden dzień, dwa, trzy.....
Depresja? Tak, niewątpliwie to objaw depresji, apatii. Nuda, która Ci towarzyszy od momentu otwarcia oczu rano do czasu ich zamknięcia wieczorem...potęguje Twój stan. Czasami się zastanawiam..czy jak spisz to też się nudzisz?
Próbuję Ci tłumaczyć, proszę, krzyczę, zastraszam....Nic. Nie wiem..czy to niezrozumienie, czy to upartość, chęć pokazania "ja wiem lepiej" a może jest to chęć zwrócenia uwagi na Ciebie ? Może Cię to bawi? Moje dywagacje gdy tymczasem Twój stan bezruchu trwa.
Zgłaszam lekarzowi....przychodzi, uroczo się do ciebie uśmiecha, klepie po ramieniu, mówi..."karl, ..nie masz apetytu"..po czym się odwraca i wychodzi. Machasz do Niego na pożegnanie, uśmiechasz się....pewnie wierzysz, że lekarz dał się nabrać na Twoje znakomite zdrowie..po czym wracasz na swoja kanapę. jestem chyba w jakimś teatrze...dwóch wariatów udaje że są normalni. Jeden udaje, że jest zdrowy a drugi, że mu wierzy.
Zgłaszam rodzinie. W końcu zjawiają się dwaj synowie, z żonami i dziećmi. Jestem pełna nadziei, że ich wizyta "obudzi" mojego podopiecznego. Nadzieja nie podparta wiarą jest nic nie warta. I chyba w tym przypadku ja nie wierzyłam w poprawę sytuacji bo moja nadzieja zdechła już w progu. Rodzina przyjechała..i owszem..ale na urlop. Leżący na kanapie ojciec jakże im na rękę. Nie przeszkadza, niczego nie chce..nie żąda. Mogli bez żadnych przeszkód pojechać na festyn, na lody. Popołudniu bawią się w ogrodzie z dziećmi.
A Ty leżysz na tej swojej kanapie..i nie jesz ..piąty dzień. Jaki spokój..jaka cisza.
Spokój...tylko we mnie zaczyna się powoli gotować. Na bezduszność, na znieczulicę...na bezsilność. Ta moja bezsilność zaczyna mieć barwy wrogości wobec rodziny..bo gdy jeden z synków nagle informuje mnie, że mają ochotę na spagetti....wyrzucam z siebie jak z karabinu..." restauracja jest dwie ulice dalej". Kolejny raz szykuję na obiad zupę...bo jeśli już mój podopieczny coś zechce zjeść to tylko zupę. Zjadam ją w samotności...rodzinka pojechała gdzieś...a Ty ? nadal nie masz apetytu.
Gdy wieczorem rodzinka wraca, rozgląda się po kuchni szuka jakieś kolacji, którą ja winnam była przygotować dla Państwa. Bo zmęczeni są..no i głodni. Ponieważ nadal nie pałam do nich sympatią cedzę "Tata nie chciał  kolacji, nie ma apetytu". Lecz rodzinę bardziej martwi, ich głód niż fakt, że ich ojciec kolejny raz nie ma apetytu. Że ich ojciec potrzebuje natychmiastowej pomocy.
Idę za ciosem...wobec takiej bezduszności zaczyna mi być już wszystko jedno..czy będę tu, czy też nie i zadaję rodzinie pytanie ? "czy przyjechali tutaj na urlop czy do Ojca...bo póki co.... ich ojciec jak leżał na kanapie tak nadal lezy.
Patrzą na mnie..nie rozumieją czego ja od nich oczekuję. Mówię im więc, że nie muszą mi pokazywać ich wielkiej miłości do Ojca...ale niech pokażą mi choć odrobinę przyzwoitości. Chyba zrozumieli...bo siadają obok ojca, by z nim porozmawiać. Jestem pewna, że odrobina miłości, jest wstanie i zwiększyć apetyt ale i wyciągnąć Ojca z apatii. Zostawiam ich samych...to ich święty czas. Czas rodziny, czas rozmów. Serce moje się raduje, że nareszcie mój podopieczny ma wokół siebie rodzinę.....
I nagle szok.....bo gdy 5 minut później wyglądam przez okno...widzę w ogródku  bawiącą się rodzinkę. Synkowie kopią piłkę, żonki popiją winko, dzieci piszczą czymś rozbawione....
a mój podopieczny zaś.....
Ty leżysz na kanapie. Znowu sam.
W domu cisza, spokój.
"Starość nie radość" a przecież "jak pięknie by mogło być...ziemia jest wielką jabłonią, wystarczy owoców, wystarczy cienia, dla tych co pod nią się schronią "

Nie wiedziałam jaki dać tytuł temu postowi....użyłam więc metafory.....
/EE/


wtorek, 4 czerwca 2019

Respekt




Jakże często się zdarza, że ta nasza "kochana babunia" wcale taką kochaną nie jest..a zwykłą jędzą czy  żmiją. Obraża nas słowami, bywa złośliwa, zgryźliwa. Naśmiewa się z naszej znajomości języka. Na dodatek wszystkim opowiada jak to źle pracujemy.
Niektóre z Was w takich sytuacjach płaczą, inne się odgryzają, sprzeczają a jeszcze inne pakują walizki i wracają do domu. I ja miewałam takie "babunie"...i ja miewałam dylemat co dalej. Zabić nie można...opieprzyć tez nie bardzo....poskarżyć?..ale komu ?...ktoś pewnie powie agencji co jest raczej dodatkowym chichotem od losu.
Ja w takich sytuacjach stosuje pewien sposób. Może nie zawsze skuteczny..ale przynajmniej poprawiam sobie nastrój na dłuższy czas.....bo dać pstryczka takiej żmii to dopiero frajda.
Wybieram najpierw dobry moment...Jaki to dobry moment - ktoś zapyta ? Ano taki, w którym nasza "babunia" nie jest podenerwowana, w miarę spokojna, rozluźniona wielka dama. Pamiętajmy abyśmy same w tym momencie były spokojne, w miarę radosne.
"Wdziewamy" na siebie fartuszek pokory, trochę nierozgarniętej laluni ale chętnej do nauki, ładny, skromny uśmiech i udajemy się do naszej damy. Przepraszamy, że przeszkadzamy...ale ona taka mądra i dobra, to na pewno nam pomoże. Otóż uczymy się języka i nie bardzo sobie możemy poradzić z jednym słowem. Nie rozumiemy go i czy Ona taka mądra zechciałaby nam wytłumaczyć.
Nasza Dama rośnie..bo przecież głupia Polka..bez niej sobie nie poradzi. Kiwa nam głową na znak...że ewentualnie pomoże. I gdy już wyraża zgodę..to pytamy ją o znaczenie słowa "respekt"../ my wiemy, że to szacunek, ale pytamy/. Ważne...żadnego w tym momencie uśmiechu..tylko skupienie i czekanie na słowa naszej damy.
Jeśli nasza dama wie, że jest żmiją to będzie uciekała od odpowiedzi..ale wtedy ją delikatnie zachęcamy..że bez niej to my się zapłaczemy..że tylko ona nam może pomóc. Każda ...ale to każda żmija na taki lep się nabierze. I zaczyna nam kochana "babunia" tłumaczyć...że to Achtung. My udajemy, że nadal nie łapiemy, nie rozumiemy. więc nasza dama coś tam kombinuje.Słuchamy ją albo i nie i czekamy na moment by ją prosić.... Prosimy ją, by podała nam jakieś przykłady bo nadal nie bardzo kumamy.....Babunia...na ogół najgorsza żmija..kręci się i wije..jak tu wybrnąć..coś tam klepie..albo i nie.
Pytamy ją więc czy ten respekt to np. respekt do Ojca, respekt do Mamy...a na koniec dorzucamy i ten Achtung dla polskiej opiekunki.  Zazwyczaj nasza dama nie ma wyboru i musi nam potwierdzić. Bywa, że milknie na chwilę..bo widzi, że wpadła we własne sidła..bo przyznać się do szacunku dla polskiej opiekunki...to tego się nie spodziewała.  I gdy w końcu kiwnie nam głową na znak, że "tak"...to wtedy z uśmiechem lub też nie mówimy: " ja rozumiem już i Pani mam nadzieję że juz też"...albo " jak miło że Pani wie o szacunku dla polskiej opiekunki".../mogą być inne wersje..ważne aby były krótkie/..po czym wstajemy ,jeśli siedziałyśmy, i wychodzimy.
Bądźcie pewne....że szacunku tym sposobem nie uzyskamy...ale respekt wobec nas to już na pewno. Już bedzie wiedziała, że sroce nie wypadłyśmy z pod ogona, że swój rozum mamy i co najważniejsze....że my wiemy, że nie traktuje nas z szacunkiem.
I od tego momentu miejmy w d...kochaną babunię. dobre serce chowamy do walizki i wykonujemy tylko to co do nas należy. Nawet usmiech reglamentujcie. Bo jeśli chcemy latać z orłami to nie ma sensu taplać się z kaczkami.
/EE/

wtorek, 14 maja 2019

Dobry apetyt


Te wyjazdy do Niemiec, 14-letnia praca w Niemczech z ludźmi starszymi, schorowanymi bardzo mnie zmieniła. Każde nowe miejsce czegoś mnie uczy, odkrywa przede mną ukryte przez lata tajemnice. Uczy pokory, wdzięczności za każdy dany mi nowy dzień ale i dbania o siebie. Dbania o swój wygląd, swoje zdrowie ale i o moją psychikę. Każde miejsce uzmysławia mi, że codzienna praca nad sobą to praca o moją przyszłość. Bo to nie jest tak, że los nas karze, zsyła jakieś przykre niespodzianki...to my jesteśmy..tu i teraz kreatorami naszej przyszłości.
Pamiętam Twój uśmiech.....siedząc razem w pełnym słońcu na tarasie..uśmiechałaś się do mnie ciepło. Twoje oczy pełne ciepła szukała we mnie wsparcia, dobrego słowa, które mogą przynieść nadzieję dla Ciebie na zdrowie. A zdrowie zaczynało Ci umykać. Zdiagnozowany kilka miesięcy wcześniej nowotwór w głowie się nie cofał. Jeździłam z Tobą na chemię, znosiłaś ją dobrze i godnie.
Pamiętam, gdy pierwszy raz upadłaś. Była piękna pogoda, bezwietrzna, wracałyśmy z kolejnej chemii, gdy nagle już koło Twojego domu upadłaś. Próbowałam Cię podnieść..ale byłaś większa ode mnie i cięższa. Miałaś około 150 kg. Pobiegłam na pomoc do sąsiadów..w trójkę Cię podnieśliśmy..ale nie umiałaś ustać na nogach. za każdym razem upadałaś znowu.
Później te upadki zdarzały się częściej. Zawsze wtedy przyjeżdżał syn z kolegą by ponownie Cię podnosić. Już wiedzieliśmy...więcej chemii nie będzie. Nowotwór robił swoje. Któregoś razu, gdy kolejny raz syn próbował Cię dźwignąć...Ty nagle czule pogłaskałaś syna po policzku. Patrzyłaś na Niego smutnie ale ileż w tych Twoich oczach było miłości.  Takie nieme słowo..."dziękuję" a może rezygnacja, a może znak, że to koniec. Zażenowana odwróciłam wtedy głowę...To był ich czas, ich moment, Matki i Syna.
Myślę, że właśnie wtedy zapadła decyzja, że moją podopieczną wyślą do hospicjum. W ostatnim dniu, jakby na pożegnanie odwiedziły ją przyjaciółki. Było ciasto, dobre jedzenie jednak rozmowa jakby się nie kleiła. w powietrzu zawisł smutek, żal, rezygnacja. W pewnym momencie, gdy moja podopieczna wcinała kawałek ciasta, jedna z koleżanek powiedziała "Inge, masz dobry apetyt".I wtedy padła odpowiedź..słowa, których nie zapomnę. Słowa, które przyświecają mi każdego dnia, słowa, które stały się dla mnie wielką lekcją...
- "tak, mam dobry apetyt i ten dobry apetyt mnie zabił ".
Gdyby bowiem nie ta jej nadwaga umierać by mogła w domu. Ale  te jej upadki i niemożność jej dźwigania z racji wagi sprawiły, że musiała jechać do hospicjum.
Następnego dnia nastąpiło pożegnanie. Już przy karetce..Ty siedziałaś na łózku, nie chciałaś leżeć i ja stojąca naprzeciwko Ciebie. Co miałam Ci powiedzieć? "alles gute" zabrzmiało by jak żart, jak chichot Pana Boga. Co w takim momencie można powiedzieć, gdy wiem, że jedzie gdzieś tam by umrzeć ? Pamiętam, że zdołałam tylko powiedzieć Ci "dziękuję" a łzy same leciały mi po policzkach. Ja ta silna, mocna, asertywna nie potrafiłam powstrzymać łez. Przytuliłaś mnie bez słów.
Teraz, gdy piszę ten post..Ty jesteś już wśród Aniołów. Może patrzysz też na mnie. Wiedz, że nigdy Cię nie zapomnę...ale i nie zapomnę lekcji jaką mi dało spotkanie Ciebie.
Od tego bowiem dnia..bardzo radykalnie podchodzę do swojej wagi. Gdy tylko kilka kilo nadwagi u siebie dostrzegam..zaczynam dietę i ćwiczenia, długie spacery by tylko powrócić do swojej wagi.
Bo to praca nad sobą, nad moim zdrowiem..praca nad moją przyszłością...
Niech nikt mi nie mówi..że kochanego ciałka nigdy dość.....że dobry apetyt to i dobre zdrowie, dobra kondycja. Ja wiem, że umiar w jedzeniu to moja lepsza przyszłość
Często gdy przyglądam się moim zmienniczkom...otyłym, mających problem wejść po schodach, bo bolące kolana, stawy....widzę w mojej wyobraźni Ingę. Jest mi wtedy smutno, przykro bo wiem, że część z moich zmienniczek może skończyć jak Inge...w hospicjum. Bo ktoś tam , gdzieś, nie będzie miał siły dźwigać, podnosić, opiekować się. Bezmyślne jedzenie, obżarstwo musi kiedyś zakończyć się tragicznie. I wtedy ktoś znowu wypowie te znamienne słowa
"dobry apetyt mnie zabił "

/EE/



środa, 20 lutego 2019

Praca czy robota ?



Kolejne miejsce pracy. Po wszystkich achach o i ochach z rodziną i z podopiecznym siedzę w małym pokoiku z moją zmienniczką. Jak się okazuje kobieta jest tu drugi raz...i to długoterminowo. Zna podopiecznego jak własną kieszeń. Mówi o spokoju, dużej ilości czasu i naraz ...głos jej się załamuje gdy zaczyna opowiadać o gotowaniu. Okazuje się, że podopieczny jada tylko niemieckie rzeczy. Żadnych polskich dań. Ze łzami w oczach opowiada jak wstaje o 6 rano by ugotować zupę i drugie...na wszelki wypadek gotuje dwa dania gdyby jednego nie chciał.....Przychodzi pora obiadu....a podopieczny po szybkim zlustrowaniu stwierdza, że nie jest głodny. Nie je nic.Placki ziemniaczane- nie, racuszki-nie, pierożki-nie, gołąbki-nie.Prawie płacząc wymienia zmienniczka potrawy których podopieczny nie je. Fakt nie obraża, nie złości się...grzecznie odpowiada "nie, dziękuję". Tyle godzin pracy...tyle starań. Dobre przyprawy, zdrowo...a On..."nie". Mięsa też nie wszystkie zje. Bo trzeba gryźć. Czasami zje jakąś rybę...ale i to nie zawsze. Nagle moja zmienniczka zbiega na dół by po chwili wrócić z garnkiem z zupą...by mi pokazać jaką ewentualnie zje. Patrzę....kolor gówniany....dosłownie kolor gówniany. Zapach owszem...warzywa....i w tym pływają klopsiki małe z mielonego mięsa. Pytam..."jaka to zupa". - rosół- odpowiada zmienniczka. Jak się okazuje taki rosół widziała jak Niemka gotowała. Polega on na tym....że warzywa ugotowane na mięsie rosołowym blenduje a potem tę papkę warzywną wrzuca do bulionu /rosołu/. Nie słyszałam o takiej metodzie na rosół ale kto wie co Niemcy nie są wstanie wymyślić. Zastanawia mnie skąd ten kolor brąz...jeśli warzywa to winien być chyba zielonkawy...ale już nie wnikam. Nie dobijam moim spostrzeżeniem zmienniczki. I tak widzę,że jest załamana tym gotowaniem.
Idę do swojego pokoju a w głowie " kuźwa co ja mu będę gotować jak On nic nie je?". Trochę jestem podłamana tymi wiadomościami ale stosując się do swojej zasady..."nie martwić się na zapas" kładę się do łózka z przeświadczeniem, że jutro też jest dzień. Jutro się będę martwić...teraz czas na sen.
    Rano wstając..zaczynam główkować...a właściwie przypominać sobie wszystkie mądrości mojej Babci.  Tak swoją drogą, gdybym mojej Babci tak grymasiła z jedzeniem to na bank przez tydzień miałabym co najwyżej wodę i chleb. Ale co Babcia zrobiłaby na moim teraźniejszym miejscu?
Na pewno by powiedziała, że pojechałam do pracy a nie do roboty...czyli...pracuj tak aby się nie narobić...bo robota tylko głupiego lubi. Mądrzy pracują. Więc wczesne wstawanie od razu wykreslam z mojego planu dnia.Idąc dalej tym tokiem myślenia...dochodzimy do wniosku, że "nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu". Tym samym Ewka..masz znaleźć drogę na skróty.
teraz zaczynam rozmyślania..."co jedzą Niemcy?" Co jest charakterystyczne dla ich posiłków ?
I tu od razu strzelam "jedzą puszki !!!!". I pewnie dlatego są tak zakonserwowani, że dożywają 100-ki. Nie to co Polacy...na zdrowym żywieniu 70-siąt . Okej. Ale to już inny temat. Więc jędzą puszki lub inne gotowce...i duuuużo Maggi. Maggi, dzisiejsze maggi, które nijak się ma do oryginalnego przepisu tej Marki. W oryginale stoi....lubczyk !!!! A ten dzisiejszy , współczesny ma całą tablicę mendelejewa tylko nie ma lubczyku. Ale Niemcy go kochają,,, tak jak i te rosołki, puszki z niby bulionem /Polki też to akurat lubią/. A więc mamy...konserwy i konserwanty...haha..recepta na niemiecką długowieczność.
I cała szczęsliwa porannymi przemyśleniami lecę do sklepu. Tutaj mam tylko jeden i sklep mięsny. Na potrzeby dziadka..wystarczy. I tak znajduję w chłodziarce sklepowej....w workowym flaku /podobnie jak polskie flaki wołowe zapakowane/ różnego rodzaju zupy. Pytam jeszcze na wszelki wypadek sprzedawczyni..czy te zupy są już przyprawione i po twierdzącej odpowiedzi wybieram groszkową. Trzy talerze zupy dla podopiecznego mam z głowy. Jeszcze tylko te maggi i wracam do domu. Ten gotowiec do garnka, trochę wody, troszkę mięska / mam bo gotuję sobie normalną zupę..polską/ ..dużo magii..by śmierdziało i po podgrzaniu ...na talerz.
Podopieczny przeszczęśliwy....Jak sam mówi..taką zupę gotowała jego żona...identyczna. Oj "Ewa..jak Ty dobrze gotujesz". W rączkę /moją spracowaną/ całuje. Obiecuję mu, że  jeszcze zupę mamy. prosi na dzień następny. Oczywiście w trakcie tej wymiany zdań..nie omieszkam poinformować, że przy tej zupie urobiłam się po łokcie. Wcześniej wstałam...szybko sklep..i całe przedpołudnie przy garach. Dziadek ze zrozumieniem kiwa głową, w rączkę całuję i idzie sobie poleżeć po obiadku.
Drugie danie....co ugotować, by niemieckie było. Pamiętam, że ma być miękkie, więc na początek postanawiam zrobić gulasz z kurczaka. Małe prawdopodobieństwo, że będzie nie ok według podopiecznego. więc podsmażam małe kawałki kurczaczka i....nie kochani, żadnych własnych sosików. Od tego mamy sosy gotowce, najlepiej te pakowane po 2 lub trzy w małych kartonikach. Mają przecież śmierdzieć maggi i mieć chemię. Wrzucam więc opakowanie do mojego mięska, trochę wody...i jest obiadek. I tym razem dziadek usatysfakcjonowany, dziękuję kilkakrotnie.
I tak minęły mi 3 tygodnie na tej szteli. Wszyscy wiedzą, że Ewka dobrze gotuje. Dziadek już pytał kilkakrotnie czy zostanę dłużej. On najedzony..ja mam dużo wolnego czasu....ot...żyć nie umierać. 
Tak drogie Panie..."droga na skróty" jest czasem najlepszą drogą. Pamiętajmy nie uszczęśliwiać naszych podopiecznych na siłę. Jeśli całe życie jadł puszkę to i z tą puszką chce umrzeć. Wyobraźmy sobie siebie samych w tym wieku. Jadaliśmy całe życie np. masło a tu nagle opiekunka zaczyna swoje wywody, że źle, bo to czy tamto. Ze tylko margarynka z omega3. I choćby nie wiem jak długo się produkowała my chcemy swojego masła. Bo je lubimy, bo je znamy.
I tego oczekują od nas nasi podopieczni. Nie rewolucyjnych zmian...chcą to co znają. Owszem zdarzają się rodziny, które lubią smakować nasze polskie dania. Lubią nasze przyprawy i smaki. Ale jakże często jednak chcą swojej tradycyjnej puszki, swojego smaku, swojej maggi.
Nie próbujmy na siłę uzdrawiać naszych podopiecznych. Nie są w końcu upośledzeni /przynajmniej tak twierdzą/ i wiedzą czego chcą. Płyńmy z nurtem..ich nurtem a nasza praca wyda nam się łatwiejsza i lżejsza.
Pamiętajmy...jedziemy zapracować na nasze potrzeby a nie się narobić. Co my wielbłądy jesteśmy ?
Pięknego dnia kochani.
/EE/